09 - Kult - Lincoln Child;Douglas ...

Indeks
09 - Kult - Lincoln Child;Douglas Preston, Książki, Lincoln Child, Douglas Preston - Cykl Pendergast
 
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->Douglas PrestonLincoln ChildCykl Pendergasttom dziewiątyKultPodziękowaniaZa liczne i rozmaite przysługi chcielibyśmy podziękować następującym osobom: JaimeLevine, Jamie Raab, Kim Hoffman, Kallie Shimek, Mariko Kaga, Jonowi Couchowi, ClaudiiRülke, Ericowi Simonoffowi, Matthew Snyderowi oraz wszystkim w wydawnictwie GrandCentral Publishing i spoza wydawnictwa, którzy pomagają dostarczać nasze książki do rąkczytelników.Jesteśmy ogromnie wdzięczni tym, którzy pomogli stworzyć stronę internetową PendergastaCorrie Swanson, włącznie z Carmen Elliott, Nadine Waddell, Cheryl Deering, Ophelia Julien,Sarah Hanley, Kathleen Munsch, Kerry Opel, Mauren Shockey i Lewem Lashmittem. Wznosimytoast dwudziestojednoletnim lagavulinem za wasz wyjątkowy talent i gust literacki.I jak zawsze wyrażamy nieskończoną i nieprzemijającą wdzięczność naszym rodzinom za ichmiłość i wsparcie.Czytelnicy znający górny Manhattan zauważą, że pozwoliliśmy sobie na pewne zmiany wInwood Hill Park.Rozumie się samo przez się, że wszystkie osoby, miejsca, publiczne i prywatne instytucje,korporacje i urzędy państwowe oraz organizacjereligijne opisane w Kulcie są albo fikcyjne, albo wykorzystane w fikcyjnym charakterze. Wszczególności wierzenia i rytuały przedstawione na kartach powieści stanowią całkowitą fikcję ipod żadnym względem nie miały przypominać religii czy kultów istniejących w rzeczywistości.Douglas Preston, Lincoln Child1.‒ Nie mogę w to uwierzyć, Bill. A ty? Powiedzieli mi prawie dwanaście godzin temu i wciążnie wierzę.‒ Lepiej uwierz, skarbie. ‒ William Smithback junior rozplątał tyczkowate kończyny,wyciągnął się na kanapie w salonie i objął żonę. ‒ Zostało jeszcze trochę porto?Nora napełniła mu kieliszek. Podniósł go do światła, podziwiając głęboką purpurową barwę.Wino kosztowało go sto dolarów i z pewnością było tyle warte. Łyknął i odetchnął.‒ Jesteś wschodzącą gwiazdą w muzeum. Tylko poczekaj. Za pięć lat zrobią cię dziekanemnauk ścisłych.‒ Nie wygłupiaj się.‒ Noro, to trzeci pełny rok cięć budżetowych... a oni dają twojej ekspedycji zielone światło.Ten twój nowy szef nie jest głupi.Smithback zanurzył nos we włosach żony. Nawet po tak długim czasie ciągle podniecał goten zapach ‒ odrobina cynamonu, szczypta jałowca.‒ Tylko pomyśl: następnego lata wrócimy do Utah na wykopki. To znaczy jeśli możesz sięzwolnić.‒ Mam cztery tygodnie urlopu. W „Timesie” zapłaczą się z tęsknoty, ale muszą beze mniewytrzymać. ‒ Pociągnął następny łyk, posmakował wina. ‒ Nora Kelly: ekspedycja numer trzy.Nie mogłaś dostać lepszego prezentu na rocznicę. Popatrzyła na niego ironicznie.‒ Myślałam, że dzisiejsza kolacja to był prezent na rocznicę.‒ I słusznie.‒ Wspaniały prezent. Dzięki.Smithback mrugnął do niej. Zabrał Norę do swojej ulubionej restauracji, Café des Artistes naZachodniej Sześćdziesiątej Siódmej. To było idealne miejsce na romantyczną kolację. Miękkie,uwodzicielskie oświetlenie; przytulne loże; podniecające obrazy Howarda Chandlera Christy'egoi jako ukoronowanie tego wszystkiego ‒ boskie jedzenie.Smithback zorientował się, że Nora na niego patrzy. W jej oczach i nieśmiałym uśmiechuodczytał obietnicę następnego rocznicowego prezentu. Pocałował ją w policzek i przyciągnąłbliżej.Westchnęła.‒ Dali mi każdego centa, o którego prosiłam.Smithback mruknął coś w odpowiedzi. Z zadowoleniem przytulał się do żony i w myślachprzeprowadzał autopsję posiłku, który właśnie skonsumował. Zaostrzył sobie apetyt dwoma dirtymartini1, po których zamówił półmisek wędlin. A jako danie główne zawsze wybierał stekbéarnaise, słabo wysmażony, z frytkami i smakowitą porcyjką kremu szpinakowego... ioczywiście Nora hojnie podzieliła się z nim swoim combrem z sarniny...‒ I wiesz, co to znaczy? Będę mogła dokończyć analizę rozszerzania się kultu Kaczynów2napołudniowym zachodzie.Dirty martini ‒ koktajl martini, w którym wermut zastąpiono częściowo lub całkowiciesolanką z oliwek, zwykle przybrany trzema oliwkami dla podkreślenia dodatkowego oliwkowegosmaku.2Kaczyni (Kaczina, Kachina, Katsind) ‒ mitologiczne nadprzyrodzone istoty z legend IndianHopi, Zuni i innych Indian Pueblo, duchy natury.1‒ To fantastycznie.Na deser podano im czekoladowe fondue na dwoje, a kolację zakończył talerz rozkosznieśmierdzących francuskich serów. Smithback wolną ręką lekko pogładził się po żołądku.Nora umilkła i leżeli przez chwilę, ciesząc się swoją bliskością. Smithback zerknął ukradkiemna żonę. Ciepłe uczucie zadowolenia otuliło go jak koc. Chociaż właściwie nie był religijny, miałochotę dziękować Bogu, że mieszka w eleganckim apartamencie w najwspanialszym mieścieświata i ma pracę, o jakiej zawsze marzył. A w Norze znalazł idealną towarzyszkę. Wieleprzeszli przez te lata, odkąd się poznali, ale kłopoty i niebezpieczeństwa jeszcze bardziej ichzbliżyły. Nora była nie tylko piękna, smukła, inteligentna, wrażliwa, niezależna i pracującazawodowo ‒ okazała się też bratnią duszą, a raczej siostrzaną duszą. Patrząc na nią, nie mógłpowstrzymać uśmiechu. Była po prostu za dobra, żeby była prawdziwa.Nora się podniosła.‒ Nie mogę się za bardzo rozleniwiać. Przynajmniej na razie.‒ Dlaczego?Wyplątała się z jego objęć i poszła do kuchni po torebkę.‒ Muszę jeszcze coś załatwić.Smithback zamrugał.‒ O tej porze?‒ Wrócę za dziesięć minut. ‒ Podeszła do kanapy, pocałowała go i przygładziła kosmykspadający mu na czoło. ‒ Nie ruszaj się stąd, wielkoludzie.‒ Żartujesz? Będę trwał na posterunku niezłomnie jak skała.Uśmiechnęła się, pogłaskała go jeszcze raz i ruszyła do drzwi.‒ Uważaj na siebie! ‒ zawołał za nią. ‒ Pamiętaj o tych dziwnych paczuszkach, któredostajemy.‒ Nie martw się. Jestem już dużą dziewczynką.Po chwili drzwi się zamknęły i szczęknął zamek.Smithback założył ręce za głowę i wyciągnął się z westchnieniem. Słyszał kroki Norycichnące w korytarzu; brzęknęła winda. Potem zapadła cisza, którą mąciły tylko odgłosy miasta.Domyślał się, dokąd poszła Nora ‒ do cukierni za rogiem. Robilitam jego ulubione ciasta i zamykali dopiero o północy. Smithback przepadał zwłaszcza za ichpralinkowym biszkoptem z kremem śmietankowym z calvadosem; miał nadzieję, że właśnie tociasto Nora zamówiła na dzisiejszy wieczór.Rozwalony na kanapie w przyćmionym świetle słuchał, jak oddycha Manhattan. Koktajle,które wcześniej wypił, leciutko spowolniły upływ czasu. Przypomniał sobie wers z opowiadaniaThurbera: „sennie zadowolony, mgliście zadowolony”. Zawsze żywił niewytłumaczalnysentyment do utworów kolegi dziennikarza Jamesa Thurbera, oraz tego pisarza fantasy RobertaE. Howarda. Jeden w jego opinii za bardzo się starał, drugi za mało.Z jakiegoś powodu jego myśli pomknęły spiralą do tamtego letniego dnia, kiedy poznał Norę.Powróciły wszystkie wspomnienia: Arizona, jezioro Powell, rozpalony parking, wielka limuzyna,w której przyjechał. Pokręcił głową i zachichotał. Myślał wtedy, że Nora Kelly to kawał suki:świeżo upieczona pani doktor, przeczulona na punkcie własnej ważności. No, ale on też niezrobił najlepszego wrażenia, zachował się jak kompletny palant i kropka. To było cztery latatemu czy może pięć... o rany, jak ten czas leci!Za drzwiami rozległo się szuranie, potem klucz szczęknął w zamku. Nora tak szybkowróciła?Czekał, aż drzwi się otworzą, ale zamiast tego klucz znowu szczęknął, jakby Nora nie mogłasobie poradzić z zamkiem. Może jedną ręką przytrzymywała ciasto? Chciał już wstać, żeby jejpomóc, kiedy drzwi otwarły się ze skrzypnięciem i w przedpokoju rozległy się kroki.‒ Ciągle tu jestem, zgodnie z obietnicą ‒ zawołał. ‒ Niezłomny jak skała. I twardy jak skała.Wszystko dla ciebie.Następny krok. I następny. Jakoś nie przypominały kroków Nory: zbyt powolne i ciężkie, ichwiejne, jakby ktoś się zataczał.Smithback usiadł prosto. W małym holu majaczyła jakaś postać obrysowana światłempadającym z korytarza. Była za wysoka i za szeroka w ramionach jak na Norę.‒ Kto ty jesteś, do cholery? ‒ zapytał Smithback.Szybko włączył lampę na podręcznym stoliku. Rozpoznał przybysza niemal natychmiast.Albo zdawało mu się, że rozpoznał. Twarz wyglądała jakoś nie tak: szara, napuchnięta, niemalgąbczasta. Jakby facet był chory... albo gorzej.‒ Colin? ‒ powiedział Smithback. ‒ To ty? Co robisz w moim mieszkaniu?Wtedy zobaczył rzeźnicki nóż.W jednej chwili zerwał się z kanapy. Postać, szurając nogami, zastąpiła mu drogę. Nastałakrótka, okropna chwila zawieszenia. Potem nóż skoczył do przodu z przerażającą szybkością iprzebił powietrze w miejscu, które Smithback zajmował przed niecałą sekundą.‒ Co jest, kurwa!? ‒ wrzasnął dziennikarz.Nóż znowu śmignął w powietrzu i Smithback przewrócił się na stolik do kawy, rozpaczliwiepróbując się uchylić przed ciosem. Pozbierał się z podłogi i odwrócił przodem do napastnika, naugiętych nogach, z rozłożonymi rękami, z rozczapierzonymi palcami. Szybko rozejrzał się zajakąś bronią. Nic. Przybysz stał pomiędzy nim a kuchnią; gdyby go ominął, mógłby złapać nóż,wyrównać szanse.Lekko przechylił głowę, wystawił łokieć i zaatakował. Postać zatoczyła się do tyłu od impetunatarcia, ale w ostatniej chwili nóż trafił w ramię Smithbacka i ciął głęboko od łokcia do barku.Smithback skulił się z okrzykiem bólu i zdziwienia i w tej samej chwili poczuł w krzyżuprzeraźliwie zimną stal.Wbijała się niemal przez wieczność, docierała do jego najbardziej wewnętrznych narządów,przeszywała go bólem, jakiego doznał przedtem tylko raz w życiu. Zachłysnął się, upadł napodłogę, próbował uciec; poczuł, że nóż się wysuwa i ponownie zagłębia w ciele. Plecy naglezrobiły się mokre, jakby ktoś go oblewał ciepłą wodą.Zbierając resztki sił, dźwignął się na nogi i desperacko natarł na przeciwnika, okładając gogołymi pięściami. Nóż raz i drugi ciachnął go po knykciach, ale Smithback już tego nie czuł.Postać cofnęła siępod nawałą ciosów. Smithback dostrzegł okazję i odwrócił się, żeby uciec do kuchni. Alepodłoga przekrzywiała się szaleńczo pod nogami, a w piersiach przy każdym oddechu cośdziwnie bulgotało. Zatoczył się do kuchni, łapiąc powietrze i walcząc o utrzymanie równowagi.Śliskimi palcami namacał szufladę z nożami. Ale chociaż zdołał ją otworzyć, zobaczył cieńpadający na blat kuchenny... a potem następny straszliwy cios trafił go głęboko między łopatki.Próbował się wyrwać, ale nóż ciągle wznosił się i opadał, wznosił się i opadał, szkarłatne ostrzelśniło coraz słabiej w miarę, jak dogasało światło...„Wszystko odeszło, na stos mnie składają; uczta skończona, lampy dogasają...”3.All fled, all gone, so lift me on the pyre; the feast is over and the lamps expire ‒ ostatniesłowa Roberta E. Howarda, który popełnił samobójstwo w wieku 30 lat, kiedy dowiedział się ośmiertelnej chorobie matki.3 [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hadwao.keep.pl
  •  
     
    Odnośniki
     
     
       
    Copyright 2006 Sitename.com. Designed by Web Page Templates